Ostatnio było o weekendzie w
czerwonych szpilkach. Tym razem, dla równowagi,
o kaloszach. Bo ja mam fajne kalosze, kolorowe, nietypowe. On ma fajnego psa, jak wilka, tylko wielkiego, jak niedźwiedź.
o kaloszach. Bo ja mam fajne kalosze, kolorowe, nietypowe. On ma fajnego psa, jak wilka, tylko wielkiego, jak niedźwiedź.
Ale zanim.
Gdy byłam małą dziewczynką chciałam
wyjść za mąż za leśniczego. Gdy byłam większa, w ogóle o
zamęściu nie myślałam i to dość długo. Potem wspominałam tu i
tam, że ja to najchętniej do drewnianej chałupy pod lasem, z dużym
piecem i dużym stołem dla przyjaciół – gości. I drzwi też
będą duże drewniane, a okno duże z widokiem na dzikość. Otóż jestem w
przyszłości. Już bardziej dorosła nie będę. I nagle wiem, że
mam to czego chcę, mam kogo chcę.
On wie jak się sadzi graby i dęby, pokazuje, gdzie w jego lesie urzędują bobry, wykład cały robi, jak
trzeba palić w kominku i do tego intuicyjnie wie, jak mnie trzymać za biodra w uniesieniach. I jeszcze tłumaczy, że amg to właśnie to auto, w którym powinnam
jeździć.
No to w tych kaloszach idziemy przez
łąki i pola, kroki sadzimy duże, bo nogi mamy długie ( i zgrabne
oczywiście ;). Szczypiemy się w pośladki. Głaszczemy psa (na
melodię „4 pancerni...). Słońce zachodzi i jak mówi Babcia,
„szara godzina” nastaje. Ta godzina, w której Prababcia ucinała
drzemkę, zanim w listopadowe wieczory zaczynała czesać len.
A ja mam kilka myśli, oddzielonych
soczystymi „brzydkimi” słowami. Ja se to (…...) wymyśliłam
wszystko. A to dzieje się.