Marynuję śledzie, zastygam galaretę… Zastygam w
postanowieniu, że otóż nic mnie nie wkurwi tak, żeby mnie sparaliżować lub
doprowadzić do agresji. Oczywiście będę dawać upust(y) emocjom, ale nie na
tyle, żeby się potem wstydzić lub żałować.
Święta po raz drugi. Prawosławne, znów topię karpia w
żelatynie; po śmierci Mamy robiłam to, bo
myślałam, że w końcu ktoś musi i było trudno (w sensie umiejętności),
dziś, bo tęsknię za smakiem i poszło szybko. Dorastam zresztą do wielu myśli o
Niej i o dzieciństwie.
Babcia się przewróciła. Nie, nie przekręciła, ale jest
kontuzjowana. W związku z tym ona pokazuje palcem, ja smażę, zawijam, zapiekam. Sypię ingredientsy
do ciasta, kapusty, pasztetu. Zmywam tace, foremki. Układam w lodówce. Mówi
„czosnek przyduś” i choćbym dusiła z całego serca, to tak jak ona nie wyduszę
przecież. Ale czerpię i uczę się, bo kurwa mać mam wrażenie, że to ostatnia okazja.
Kiełbasę robiliśmy. Babcia mówi „wy to mur stawiać
moglibyście”, że niby my tacy bez słów zgodni we wpuszczaniu mięsa w kiszkę. Mur
może i tak.