7 rano, ja nie w formie cyklicznej, ale
jego tyłek owszem. Wciąż nie mogę uwierzyć, gdy go spotykam
zupełnie nagiego w kuchni, parzącego kawę, cholernie naturalnego, pachnącego i pobudzającego, jak czarna mielona turecka. Wgryzam się w
soczystego smoka na ramieniu. Tak zwyczajnie i tak kurewsko mi na nim
zależy. Obracam poczucie, że oto ja znów mogę mieć problem, w to,
że to zapewne on ma problem. Nie bez zasługi Pani P. dziś o 8.00.
Że zawiodła
minie tzw. rzeczywistość, ale że od niej trudno oczekiwać
konkretów. Że za tymi płytkimi sygnałami na pewno jest coś
więcej.
Bo ja mogę powalczyć i mogę się
postarać. Ale swoje już wiem. Bo ja mogę planować weekend na
rolkach i w słońcu. I mogę się przy tym bać. Ale zobaczymy, no nie?