Oglądam plecy w lusterkach. Jedne plecy (własne) w dwóch
lusterkach. Najpierw w łazienkowym, mieszczę się w nim od pasa w górę. Od pasa
w górę, aż na szyję wpełzają turkusowe plastry kinetyczne. Następnie w drzwiach
szafy w przedpokoju. Calusieńka ja skórobeżowa, całkiem ciekawie niebieskie smugi
znaczą miejsca, które powinnam prostować. Mam też inne zadania domowe, takie
jak stawanie przy ścianie i dociskanie lędźwi, pleców, łopatek i głowy do
równej płaskiej powierzchni oraz leżenie na wznak z dłońmi odwróconymi pod
czoło. Mam też witać słońce zaraz po przebudzeniu i jakkolwiek normalnie to
brzmi dla obywatela, który w listopadzie wygląda przez okno celem złorzeczenia
zachmurzonemu niebu, to walka o to, by
pięty dotykały podłogi, a wygięcie grzbietu konkurowało z tym, co robią moje
koty ziewając, była dziś dla mojego ciała zupełnie nienaturalna. Prawie
słyszałam jak skrzypię.
Wstyd, skandal i zgrzytanie zębów. To w domu. Na
rehabilitacyjnym łóżku dodałabym szklane oczy z bólu i niedowierzania, że „masaż”
może tak kurewsko boleć. Terapia tkanki łącznej – kto nie wie co to – niech się
nigdy nie przekona.
O ile chciałam słuchać, moje ciało zawsze mówiło mi czego
potrzebuję. Psychosomatyka to nie hipochondria, wolę nazywać to intuicją. Gdy
narastała złość, mówiło mi idź na CrossFit, poskacz po oponach od traktora, gdy
chciałam nie myśleć - tylko oddychać, kierowało na jogę, gdzie współćwiczący
ziewali, gdy brakowało endorfin, nagle kazało wymachiwać kończynami na aerobikach
w rytmach bardzo prymitywnych.
Do tego trafiam do Stuli, na jej rozpiski Montignaca; najpierw myślę, znów mnie uprzedziła, potem
myślę, znów bez słów porozumienie zdarzeń, na koniec myślę, wszystko mi mówi…
Tymczasem pichcę treściwą jesienną pieczarkową dla niego, pierś
z kurczaka na szpinaku ze szparagową dla nas i planuję zimę porą dobroci dla
ciała.
Bo z duchem wiadomo jak jest.