Po styczniowym szoku, lutowej beznadziejności nadszedł
marzec, któremu nie pozwoliłam, by miał charakter. Stłamsiłam go nakazami. Moje
nakazy, tak jak wewnętrzne postanowienia, są zależne od zbyt wielu czynników, np.
tego czy zimno i piździ, więc musiałam sięgnąć po środki zewnętrzne. Pomyślałam
sobie, czego nie robiłaś nigdy? Z czego szydziłaś? Co Cię ciekawi? I jeszcze
parę innych pytań sobie zadałam.
I poszłam na siłownię. Tak, na pakernię, gdzie hardkorowe
koksy w każdy poniedziałek – międzynarodowy dzień robienia klaty – modlą się do
żelastwa stojącego, leżącego, unoszonego nad głową. Żałuję, że picie wódki na
siłowni jest pozbawione sensu, bo przed niektórymi wyczynami walnęłabym sobie
chociaż 25g, żeby zobaczyć to z innej perspektywy. A wygląda to zupełnie bez
sensu. Siadasz, sapiesz. Minuta przerwy. I tak jeszcze 2 razy. Przesiadasz się,
czy tam przekładasz, sapiesz. Repeat.
Intuicja mnie jednak nie zawiodła. Trafiłam na S. Taka
bardziej umięśniona Marylin Monroe w legginsach. Piękna, mądra i dobra. Ale bezlitosna... „Ja Ci mówię kiedy koniec!”
gdy oszukuję z powtórzeniami. „Gdzie
jest uśmiech?!”, gdy wyraz cierpienia na mej twarzy wzruszyłby nawet Putina, „Jeszcze
raz!” gdy leżę i mam drgawki.
To był bardzo dobry pomysł. Bardzo się rozwijam kulinarnie
pakując pudełka z odpowiednią ilością węgli i białek do pracy. Bardzo lubię jak
ktoś kieruje moim życiem z poważnym
uzasadnieniem, że to dla mojego dobra. Mam nadzieję, że w następnym życiu pójdę
do wojska zamiast na siłownię. Dyscyplina robi mi dobrze na głowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz