Kilka dni przed zmianą daty myślę
sobie, że nie chcę podsumowywać 2012. To co się „ostatnio”
działo miało swój początek jeszcze w poprzednim roku i mam
wrażenie, że moje koło fortuny wciąż jeszcze nie skończyło
tego obrotu...
Tyyyle się zmieniło. I pisząc w
ostatniej notce grudnia, rok temu, że nie można bać się „nowego”
i że nigdy nie jesteśmy sami, nie wiedziałam co mnie czeka, ale
miałam rację. Obok całego syfu rozstań, chorób, finansowych
dołów, zawsze było coś lub ktoś, kto sprawiał, że broda
wędrowała do góry, a kąciki ust unosiły się. A łzy często
wywoływało wzruszenie, a nie ból. Dziś dodam do tego życzenie,
żebyśmy z cierpliwością i ufnością pracowali na każdy kolejny
dzień, na każdą relację, na kolejne marzenia. Bo dobro to
bumerang, który trzeba umieć złapać.
Niedzielne przebywanie z samą sobą.
Dokoła świąteczne dobre wieści (przybędzie nam w Grupie kolejny
mały człowiek :) mieszają się ze zmaganiami z nielekką
codziennością.
Warto w tym czasie poczuć, że
wszystko co nam się rodzi, co nas spotyka, co się zjawia trzeba
przyjąć z miłością i zrozumieniem. Doświadczyłam w tym roku
małego cudu, trzymając we wrześniu noworodka – czystego,
nieskalanego tym światem materialnym, egoistycznym, pełnym
negatywnych uczuć. Ze wszystkich rzeczy, które możemy sobie dać
na święta, ciepłe, czyste i oddane serce będzie najlepsze.
Bóg się rodzi, jak mała iskra, jak
pierwsza gwiazdka, trzeba ją rozdmuchać i grzać się jej żarem. Dobrych Świąt :)
Chwila przed końcem świata.
Koncertowo zaspałam do pracy, a spieszyło mi się, bo Adr miał być
służbowo na kawę i ja się szykowałam i spakowałam świąteczne
to i owo, ale... Nie było czasu, nie było okoliczności, nie było
końca świata.
Nie będzie, bo choć grudzień się
kończy, choć zaczęła się astronomiczna zima, to we mnie już jest
pracowita wiosna. Myśli puszczają pędy, młode silne, zielone.
Wyruszyłam (do przebrnięcia miałam
jakieś 7 metrów od drzwi klatki schodowej) z ciepłego mieszkanka,
uzbrojona w pokaźna zmiotkę, żeby zdjąć śniegową czapę z
fiorda. Zima, panie, huhuha. Okazało się, że jest spontaniczna
akcja sąsiedzkiego odśnieżania, i że nie tylko ja miałam wizję
poniedziałkowego świtu spędzonego na walce z żywiołem i
postawiłam na rozegranie kilku bitew ze śnieżycą. Zasypało. Po
kolana – stan na godzinę 16.00.
Ciepłe mieszkanie, ustrojone w nowe
firanki, jeszcze nie do końca świątecznie wysprzątane, bo Król
postanowił zgotować niespodziankę i przybył dobę wcześniej.
Wszystko co mocne, gorące, zmysłowe... przeplatane z tym co
trzeźwe, niedopowiedziane, ale cholernie blokujące jako faktyczne
i rzeczywiste.
Piąteczuś. Koniec tygodnia, w którym
zmagania z firmową rzeczywistością momentami były bardzo
prawdziwe, a chwilami były po prostu ściemnianiem, że cokolwiek
robię. Bo wolałam wyobrażać sobie, że oto jest weekend, a jego
dłonie czuję na przykład pod łopatkami. Bo naprędce, już chwilę
po 8:00, tworzyłam tęskniące maile, zamiast w pocie czoła produkować
raporty. To bardzo męczące - cały tydzień czekać, aż ów się
skończy.
Może nawet cięższe niż ciężka praca...
Właściwie wiem, że do końca roku,
to będzie trochę udawanie pracowania. Kreatywność zwija się w
kłębuszek, w ciasne zawiniątko i nie jest mi z tym dobrze.
Nieprzysiadalnie jakby mi jest. Znaczy się biznesowo wszystko jedno.
Z przyjemnością za to wracam do
sportowego kieratu. Mam mięśnie i nie waham się ich używać,
kilka razy w tygodniu, choć baaardzo nie chce się wychodzić z
domu, bo mróz, bo ciemno, bo zimna kierownica, to jak już ląduję
na sali w klubie fitness, wyłazi ze mnie bestia. Lubię się zgrzać,
wyżyć, poczuć ból.
Piątunio. Winko, radyjko, podusie.
Czekam na niedzielę i powrót Króla.
Dressed up to the eyes It's a
wonderful surprise To see your shoes and your spirits
rise Throwing out your frown And just smiling at the sound And
as sleek as a sheik Spinning round and round Always take a big
bite It's such a gorgeous sight To see you eat in the middle of
the night You can never get enough Enough of this stuff
Kurewsko trudne rozmowy, łatwe do
odgadnięcia uczucia. Kawa nie smakuje, bo dzieli nas monitoring
spojrzeń ludzi dokoła. Chwieję się i cały mindfulness idzie w
pizdu. Supraski widok na jezioro i spacerujące po cienkim lodzie
kaczki też jakoś nie uspokajają myśli. Zwykle wchłanianie natury
dawało spokój, tym razem trzeba więc rozumu, a nie zmysłów, żeby
się wyciszyć. Żeby się zrozumieć. Się i nawzajem.
Rozstania i
powroty, słowa, słowa, słowa. Wiem czego chcę. Nie wiem co dalej.
I kick it up I kick it down And
every time I seem to fall in love
Crash! Boom! Bang!
[bo przecieżroxetteto świetny
pomysł na stylizację sylwestra]
Mój mój mój mój... Zawłaszczam
całe to męskie jestestwo. Bywa ciężko, bo relacja momentami
przybiera włoski charakter. Ale godzenie się ma smak i zapach
najlepszej italiańskiej kuchni. Przy nim robię się miękka, robię
się giętka, plastyczna, bo lubię jak mnie układa tak, żebym jak
najlepiej się w niego wpasowała. A zaraz potem lubię się z nim
siłować, choć wiem, że nie ma to najmniejszego sensu... Bo jeśli
nie pokaże, że przecież jest tysiąc razy silniejszy, to przytuli
mnie tak mocno i ciepło, że... ech...
Słucham kobiet. Wystukuję na jutubie
koncerty Alicii, Pink i Beyonce nawet, patrzę na nie i uśmiecham
się do kobiecości w ogóle. Mam trzydzieści jeden lat i nigdy nie
czułam się tak dobrze ze swoim ciałem jak teraz, z gęsią skórką,
gdy wsuwa mi dłonie pod bluzkę, kiedy ja właśnie usiłuję
ugotować mu coś dobrego.
Szkoda, że głębsze refleksje zwykle
muszą być wynikiem wkurwu. Efekt uboczny w postaci posprzątanego
na wkurwie mieszkania jest akurat pozytywny. Ale już czytam
Santorskiego, oglądam buddystów, odpalam białą świecę i wracam
do równowagi. Przypominam sobie, że nastawienie „jestem tu i teraz”
jest dla mnie najlepsze z możliwych. Przecież tyle razy już to
sprawdziłam.
Chciałabym uwierzyć, że to prawda. W sensie, że jest w tym sens. Kochana E., bezlitosna logika mojej przyjaciółki mówi: Nie lękaj się, ale nie rób sobie nadziei. Wczoraj przebluesowałyśmy wieczór, odganiając facetów, którzy prawdopodobnie chodzili już do gimnazjum. Wczoraj przyznałam przed kimś innym, niż tylko przed sobą, że cała ta sytuacja znaczy coś więcej. I poczułam, dzięki Ci kochana E., że mam do tego prawo.
Nie mogę się uwolnić od "Try", a Pink naprawdę tańczy.
No to zanurzam się w lazurowych falach spojrzeń, rzucam się w poduszki wszechmocnych ramion, daję się unosić pod sufit (dosłownie, słowo honoru, facet potrafi mnie tak podnieść) by za chwilę zgięta wpół doświadczać rozkoszy tak jak lubię, gdy on mocno trzyma mnie w pasie i za biodra.
She's turning blue
While I just sit and stare at you
Funny how the heart can be deceiving
More than just a couple times
Why do we fall in love so easy?
Even when it’s not right
Where there is desire there is gonna be a flame
Where there is a flame someone’s bound to get burned
But just because it burns doesn’t mean you’re gonna die
You gotta get up and try, try, try ............
Pytasz skąd wiem?
Śpiewałam przecież, że
jestem kamieniem
lecz kiedyś się zmienię
choć teraz jestem
jak skała samotna
na życia pustyni tkwię
bo kochania już kropla dzisiaj nie drąży mnie
Jak skała samotna...
Niedziela, 9.30, marcepanowa kawa, czekoladowe ciacho z wiśniami w alkoholu, siła i ciepło męskich ramion. Niedosyt, nieopanowanie, nie ogarniam, bo oczywiście są komplikacje. P.S. Po dobie rozterek:
Lekcja z nawiązywania relacji damsko –
męskich zaliczona. Odrabiam jeszcze w głowie pracę domową i
pewnie czas pokaże, czy nauka z tego będzie wartościowa.
Zastanawiam się, po co to wszystko?
Jako, że ogólnie jestem przekonana, że to co nas spotyka zwykle
nie dzieje się bez przyczyny, to parę wniosków wyciągnęłam, ale
wciąż czuję w tej kwestii pewien niedosyt. Ktoś potrzebuje
kobiecego ciepła, a ktoś męskiej siły (i nie mówię tu o tych
fajnych bicepsach...) i to powinno być proste. A tu niespodzianka –
nie jest.
Ma lodowate, jasne niebieskie tęczówki.
Zdolność obserwacji, lubi działać i okazuje taką męską
opiekuńczość, prosto z trzewi. Jak mówi stanowczo: „Mała, masz
jak najszybciej wymienić tylną lewą żarówkę i jeździć
bezpiecznie”, to robię się potulna i jadę do serwisu, choć
normalnie odwlekałabym to, ze zwykłego lenistwa. Tak ma i już.
Umie zreperować samochód i trenuje sztukę walki. Biceps zaś, ma
jak stąd do Warszawy. Bystry, z poczuciem humoru, co zresztą zwykle
idzie w parze. Jutro się spotkamy.
Śmieję się do Małej M., że
zaproszenie na randkę wywołuje u mnie raczej głupawkę, niż
ekscytację. Ustaliłyśmy na przykład, że powinnam się ubrać
tak, żeby wiedział że mam niezły biust, ale żeby wcale go w
rzeczywistości nie widział. Moje zawoalowane cycki, w odpowiedzi na
jego mięśnie widoczne nawet pod kurtką.
Nie słucha Trójki i raczej nie czyta
Stasiuka. A tak mnie do niego coś przyciąga. I to się nie skończy bezboleśnie, choć jeszcze nie wiem dla kogo bardziej.
Everybody stands, as she goes by
Cause they can see the flame that's in her eyes
Watch her when she's lighting up the night
Nobody knows that she's a lonely girl
And it's a lonely world But she gon' let it burn,....
Wiatr i wilgoć psują mi grzywkę,
zaciskam więc pasek od puchowej kurtki, żeby nadrobić look wąską
talią. Takie babskie zmagania z zimo-jesienią. W miejscu, gdzie
zmieniają mi opony na zimowe, czuję stuprocentowy testosteron i
wdycham go nosem, wypuszczam ustami. Od razu prostują mi się plecy,
wciągam brzuch, otwieram szerzej oczy. Adr wciąż w delegacji, ale
esemesy i wyobraźnia utrwalają gotowość na te zagrywki z Marsa.
Zaduszki przyprawiają o łzawe
mruganie, ale przyklejają też uśmiech szeroki i mimowolny, nawet
gdy już jestem sama ze sobą w tych metrach kwadratowych. Bo
uwielbiam spotkania z moimi przyjaciółkami, picie wina szeptem, bo
mała córa Małej M. śpi, a następnego dnia picie wina na całe
gardło, bo oglądamy u mnie „Magic Mike'a” - film o
striptizerach.
Oglądam kocert w tv u Babci, „Życia
mała garść”, wzruszam się niemożliwie, bo tak krótko, tak
„mało”byłam z moimi rodzicami. Zaciskam tę garść i unoszę
kąciki ust. Bo lubili się śmiać, bo lubili spędzać czas z
roześmianymi ludźmi, tak jak ja.
Siedzę przed Panią P., za oknem
pierwsza zamieć, jej mać. Oto nadchodzi listopad. Rozmawiamy o tym,
skąd bierze się lęk i poczucie obowiązku. Dlaczego z przyjaciółmi
o problemach rozmawiam w formie żartów.
Czekam sobie. Przy „Mentaliście”,
przy sycylijskim Nero d'Avoli, przy kotach, ściągających w
regularnej gonitwie zasłony z żabek na sypialnianym oknie.
Na kawę
z Adr'em, na jakiś offroadowy wyczyn, na chętnych na bałkańską
potańcówę. Październik miesiącem czekania. Nie ma co narzekać
na pogodę, listopadzie przybywaj, bo robię się niecierpliwa.
Jutro alkohol ujdzie sobie i nie
wróci podpytać co z wieczorem zrobię. Legendarne w tych
stronach umartwianie jutro straci moje zainteresowanie.
Już
jutro spalę kwity na wszelkie moje debity Jutro połamię kije za
wszystko sam obiję Jutro odkryję skąd dokąd z czym iść Już
jutro, bo jeszcze nie dziś nie dziś...
Jutro niebo zniży
wysokie progi w sami raz na moje wyciągnięte nogi. Wyznaję,
jestem anonimowym melancholikiem, ale jutro ściągam buty z
kamykiem.
Jesienne słońce migało między
żółtymi liśćmi, ulubiona Suwalszczyzna migała za oknem
samochodu, INXS z radia na całe gardło. Pewien ciężar, który
spadł mi z głowy wczoraj też chyba miał znaczenie w odbiorze
dzisiejszego dnia. Mily patrol straży granicznej, który mnie zatrzymał, pozwolił obejrzeć okazałego land rovera defendera - co za piękne auto!
Ciepło, kolor, szelest, ptaki – wszystko
intensywnie blisko.
No i nic tak dobrze nie robi kobiecie
ogólnie całościowo, jak zainteresowanie miłego faceta. Odważny,
choć chwilami dawał się ponieść dwuznacznościom wymienianych
zdań i robił się łobuzerski. Nadmienił „przypadkiem”, że
trenuje i że ma samochód, ale na szczęście gładko wszedł w
rozmowę o wrażliwości na ładne widoki.
Mam wrażenie, że to jednak dziewczyny
mają niemały wpływ na zepsucie płci męskiej. Widzi taki, że
musi imponować okazałą skądinąd klatą i lśniącą blachą
auta, więc od tego zwykle zaczyna, jak taranem. A pomiędzy tymi
wtrętami wyłazi z gościa zwykła sympatyczność. Bardzo męska
sympatyczność. Przecież takie rzeczy trzeba w chłopakach, w tych hipsterskich
czasach chronić i pielęgnować!
Nawet nie jestem do końca pewna jak ma
na imię, nazwijmy go więc roboczo Pan ADR. Spotkaliśmy się rano służbowo, potem przyszły dwa
esemesy, a po południu odebrałam telefon i pytanie, czy dam się
zabrać na kawę. Nom. Normalnie się dowartościowałam.
No need to read between the lines,
spelled out for you you can't go wrong when you value a woman's
worth ;)
Choruję i to jest czas dla mnie. To
jest czas kiedy spotykam różnych ludzi (oraz owady) i zastanawiam
się, czy to, że są tak świadomi, to zrządzenie losu, czy
przypadek? Że z ulicznym grajkiem śpiewam pieśń dzieciństwa,
która kojarzy mi się z plisowaną spódniczką, wirującą, gdy mama
i tata jej, tej spódniczce, kibicują, że aż ostatnia w tym roku
biedronka z nieba ląduje wtedy na moim ramieniu?
Hej, J., każesz mi przekładać nogi
podczas hybrydowego pedicure, a ja się chwalę, że jestem po
wyjątkowych zajęciach jogi, więc pozbędę się zakwasów. A w
gruncie rzeczy doceniam, że słuchasz, pytasz i rozumiesz, co do
Ciebie mówię. Że ty mówisz, że niestety ale masz wiele planet w
znakach wodnych. Że Raki i Ryby nie są dla nas, Ognistych. Ogólnie
narzekamy. Że nie ma jak, po prostu, nie ma jak poznać faceta
między domem a pracą., a portale randkowe grożą banałem i
przypałem i w ogóle nie są dla takich jak my, w trampkach. No
chyba, że byłybyśmy z Oslo, ale nie jesteśmy... Że Hashimoto nie
jest najgorszą chorobą na świecie, ale bierze się ze stresu po
trzydziestce i trzeba skoncentrować się na sobie. Że właściwie
każdy musi przepracować rodziców i że nieudane związki to żniwo,
które musimy zebrać, ale następne sianie należy do mnie i do
Ciebie J. Może po prostu przetańczymy kiedyś noc.
Miłe popołudnie. Jak ten opatrunek
założony na odcisk. Czyjaś troska o moje zaniedbania. Cena owszem,
obciążająca konto. Wrażenia za to trudne do wycenienia.
„Cały czas
podczas naszego życia, przez 24 godziny na dobę używamy swojego
ciała i umysłu. Zazwyczaj jesteśmy tak zajęci najróżniejszymi
sprawami, iż nie zwracamy uwagi w jakim one są stanie. To trochę
tak, jakby używać samochodu i nigdy nie oddawać go do przeglądu,
nie wykonywać w nim drobnych korekt i napraw. Wiadomo co co to
oznacza – samochód po jakimś czasie może odmówić
posłuszeństwa. Podobnie jest z naszym ciałem i umysłem – bez
właściwej troski o nie, wcześniej czy później będziemy mieć z
nim kłopoty. Zazwyczaj myślimy, że jakość naszego życia zależy
tylko i wyłącznie od tego, co wydarza się wokół – na zewnątrz
nas. Jednak bliższa obserwacja pokazuje, ze w tej samej sytuacji
każdy człowiek może czuć się nieco inaczej. Jakość naszego
życia zależy bowiem w dużym stopniu od stanu naszego ciała
umysłu. Jeżeli nasz umysł wypełniony jest smutkiem, chaosem,
lękiem i gniewem, wtedy nawet najcudowniejsza sytuacja nie będzie w
stanie uczynić nas szczęśliwymi. Z drugiej strony, będąc
zrelaksowany, świeży, pełen ufności i wiary w siebie – jesteśmy
w stanie cieszyć się każdym najmniejszym zdarzeniem – spacerem,
rozmową z przyjacielem, zabawą z dzieckiem, sprzątaniem domu,
słuchaniem muzyki itd. To, co w istocie nas przeraża, to my sami, a
dokładniej: treść naszych myśli i uczuć, nieprzepracowane emocje
i żywione urazy. W wyniku takiego stanu rzeczy nasze ciało fizyczne
pełne jest różnego rodzaju napięć. Napięcia te przenoszą się
z poziomu mentalnego i emocjonalnego na nasz system wegetatywny, a w
końcu na układ motoryczny (mięśniowy).
Zatem
po to, aby móc wyrażać się twórczo w otaczającym świecie,
powinniśmy umieć od czasu do czasu, zapomnieć o tym otaczającym
świecie po to, aby móc zwrócić uwagę na siebie samych. (…)
Wtedy to nasza wrodzona energia życiowa ma możliwość sama ustalić
w nas stan optymalnego napięcia mięśniowego, nerwowego,
wegetatywnego, emocjonalnego, mentalnego itd. I właśnie taki stan
otwiera przed nami naturalną, pierwotnie istniejącą, uniwersalną
miłość, o której mówi zarówno chrześcijaństwo, jak i religie
Wschodu. Jesteśmy wtedy w stanie miłości.”
[Rafał Seremet, Alchemia i moc
medytacji]
Siódmy dzień zwolnienia lekarskiego.
Po prostu źle się poczułam. A teraz przyznaję,
Najpierw zostałam ciocią przyszywaną.
Mała M. ma całkiem sporą Helenę, ze względu na siłę głosu i
płuc, nazywaną też Heleną Syreną. 24 godziny później zostałam
ciocią najprawdziwszą, najszczęśliwszą i rozwaloną na atomy
miłości przez Krzysia, mojego siostrzeńca. Narodziny dziecka to
największy cud jakiego doświadczyłam, wystarczy spojrzeć w oczy
noworodka i zobaczyć jaka w nich jest czystość i moc życia.
To
pocisk miłości.
Istne bombardowanie bobasami wzbudziło
we mnie instynkt cioteczny, li i jedynie. Choć uwielbiam śpiewać
maluchom „Kołysankę dla Misiaków”, to wiem, że wciąż
jeszcze nie śpieszy mi się do własnego oseska. Za to wciąż jak
zacznę tańczyć o 20 to nie mogę przestać do 3 rano.
Następnie był ślub. Najpiękniejszy,
w kolorowej cerkwi, w otoczeniu uśmiechniętych przyjaciół, w
ciepłym świetle świec, w śpiewie chóru przyprawiającego o
ciarrrrki, ekumeniczny, wzruszający. Patetycznie to brzmi, a jednak
czuję, że pełniąc rolę świadka moich przyjaciół,
uczestniczyłam w czymś ważnym, sensownym, przejmującym do cna.
Po ślubie było wesele, które
zatrzęsło Pałacem Branickich. I choć do zabawy zaproszonych było
nie więcej niż 40 osób, energia radości dała siłę do tańców
do świtu. Po kilkunastu godzinach przerwy powróciłam na parkiet by
tym razem cieszyć się z tego ślubu w gronie znajomych Crazy M. i
Grega – nowożeńców.
Dziś odpoczywam od tego liku wrażeń,
uśmiech mi nie schodzi z twarzy, koty ostatnio niewygłaskane pchają
się na kolana, opuchlizna na podbiciach stóp zmęczonych szalonymi
tańcami wciąż się utrzymuje. Aplikuję sobie taką kategorię "cichej muzyki", której się z przyjemnością słucha bardzo głośno, nawet na kacu (* nie mam nawet najmniejszego kaca :))
Jutro wracam do pracy po TAKIM tygodniu
przerwy. Ale co tam, chodź poniedziałku, mam w sobie miłość i
rokendrol.
I'm in heaven And my heart beats
so that I can hardly speak And I seem to find the happiness I
seek When we're out together dancing
"Tak, piłem czarny fernet i próbowałem wyobrazić sobie kraj, z którego pewnego dnia odejdą wszyscy ludzie. Zostawią go na pastwę czasu, który rozsadzi powłoki godzin i miesięcy i w czystej postaci wejdzie w resztki rzeczy i miast, rozpuści je, przemieniając w pierwotną materię, w powietrze i minerały. Bo to właśnie on, czas, był tutaj najważniejszym żywiołem. Ciągły i ciężki jak gigantyczne bydlę zalegał w dolinach rzek, przygniatał grzbiety gór (...). To w jego wnętrzu żyli mężczyźni wystający na rogach ulic i placach. Być może wyglądali jego śmierci i zarazem lękali się jej, ponieważ agonia przedwiecznego zwierzęcia, w którego wnętrznościach brodzili, oznaczała dla nich nagłą samotność. Gdyby zdechło, nigdy by się już nie spotkali. Porwałyby ich oddzielne strumyki minut i dni będące jedynie smutną ludzką imitacją starego nurtu, którego potęga przywodziła na myśl jedynie nieruchomość. Musieliby żywić się padliną wieczności, ponieważ właśnie tak smakuje wolność."
Wieczór panieński Crazy M. przyprawił nas o uśmiechy na kilka dobrych dni i, mam nadzieję, na każdą chwilę, w której będziemy go wspominać. Żwirownia, las, przeprawa przez rzekę, wyciągarka po zmroku, aby odkopać pięknego nissana patrola z błota, to kilka z atrakcji jakie przygotowałyśmy przyszłej pannie młodej.
M. z dumą i honorem, w kaloszach i welonie z firanki, uczyła się jazdy w trudnym terenie, aby podołać w przyszłości również trudom małżeństwa: ruchomym piaskom, zdradliwym zakrętom, górkom, które niby niepozorne, a okazują się trudne do pokonania, uciążliwym warunkom środowiskowym... Takie zmagania, pewnie także w życiu, przynieść jednak mogą 100 kilo satysfakcji. A jej druhny ubawiły się tak, że do dziś mają zakwasy od linki i kręcenia kierownicą i banana na twarzy.
Chyba mam nowe, ekstremalne hobby, ale jeszcze boję się zaryzykować stwierdzenia, że może być to nasz instruktor 4x4 ;)
Sierpniowa deszczowa sobota, bardzo ładna.
Taka, że chciałoby się być kotem, zwinąć się w kłębek na kocim kocyku na parapecie, wyglądać przez okno i mruczeniem akompaniować śpiewającym smutnym kobietom.
Pani Psycholog coraz bardziej oswojona. A może to ja otwieram się coraz bardziej?
Kupiłam "Zwierciadło" a tam coś, o czym dziś rozmawiałyśmy.
"Zapominamy, o tym, że życie to nieustanna zmiana. A zapominamy między innymi dlatego, że jesteśmy totalnie odcięci od przyrody, która przecież nieustannie pozostaje w ruchu.
Rytm zmian biologicznych to proces niezatrzymywalny, a my też jesteśmy systemem biologicznym i też podlegamy tym zmianom. Tymczasem próbujemy je zatrzymać. Nawet jak w przełomowych momentach strasznie nam źle, niewygodnie, duszno, bronimy się przed zrobieniem kroku naprzód.
(...)
"ludzie boją się zmiany. Uciekają w chorobę, w nałogi, w wirtualny świat. Wmawiają sobie, że nic się nie zmienia, podczas gdy wszystko wokół staje się inne. Zużywają przy tym dużo energii na zakłamywanie rzeczywistości, co może być niebezpieczne dla psychiki, bo z jednej strony mają poczucie, że nie jest tak, jak starają się sobie wmówić, a z drugiej - to poczucie zagłuszają."
Nic
nie da udawanie, że to się nie dzieje. Nic nie da bohaterskie
zakładanie sandałów, nawet gdy termometr wskazuje 15 stopni, z
nadzieją, że „w ciągu dnia się ociepli”.
Wiatr jest zimny,
deszcz pada zbyt długo, wieczory są zbyt krótkie. Jesień, panie,
za rogiem. Nawet jeśli w Szczecinie gorąco i grają na gitarze -
jednego i drugiego zazdroszczę.
Są
też znaki nieoczywiste. Jako zagorzała konsumentka balsamów do
ciała, jestem szczególnie wyczulona na tzw okazje. Po powrocie z
urlopu stanęłam w łazience przed półką z kosmetykami i
odkryłam, że są tam jakieś nędzne resztki kremów z UV 30, tuby
wyciśnięte i wykręcone w każdą stronę - obraz powakacyjnej
nędzy. I co? I skuszona niską ceną, uprzednio sprawdzając datę ważności, nabyłam masło do ciała,
uwaga, o zapachu trufli. W kuchni byłoby to raczej nie do zniesienia, w łazience jest całkiem przyjemne. Aromat ciasta, żeby nie powiedzieć Bożego
Narodzenia, unosi się za mną, aż się moje kotki oglądają. Choć
wolałabym jakiegoś kocura w męskiej skórze, bo celibat już mi
doskwiera...
Kalendarz
też już otwierałam na wrzesień, bo będę świadkiem (inaczej mówiąc starszą druhną? niebywała nazwa dla tej roli...) wstąpienia
w małżeński związek Crazy M. i Grega. Bo narodzą się dzieci.
Jesień będzie radosna i kropka.
Powróciłam z urlopu, starsza o rok, z
Puszczą Romnicką pod powiekami, z uwiecznionymi (w nowym canonie,
poprzedni aparat został „zniknięty” przez nieznanego sprawcę
podczas jednej z imprez) roześmianymi paszczami przyjaciół.
Rower na Mazurach Garbatych jest nieodzownym
pojazdem, umożliwiającym kontakt z tym co najlepsze: pokaźnymi
pagórami, pod które trzeba wjeżdżać bardzo pilnując oddechu,
ogromnymi połaciami lasu, niebem, malowniczymi siedliskami
rozrzuconymi pomiędzy zielenią krajobrazu, który wygląda jak
nadmuchany materac pełen zagłębień i wzgórków, plamami jezior,
bagien, kałuż na łąkach.
Powróciłam więc do rzeczywistości i
nie uniknęłam irytacji. Ale nie warto o tym pisać. Zamykam oczy i
przywracam sobie spokój podśpiewując to, cośmy niezbyt składnie,
bo nikt do końca nie pamiętał tekstu, nucili podczas marszu w
najzimniejszy dzień tych tygodniowych wakacji.
Choć barwy ściemniasz Choć
tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz Choć się marnie
odwzajemniasz
Najlepsze podsumowanie tego, że oto
wkraczam w czwarte dziesięciolecie żywota i zamierzam być
szczęśliwa, tak mi dopomóż... Kocham cię życie
kiedy sen kończy się o świcie A
ja się rzucam Z nadzieją nową na budzący się dzień
poniedziałek, 30 lipca 2012
Moja siostra w ósmym miesiącu ciąży wygląda jak piękny rumiany owoc. Wciąż ma świetne, długie i szczupłe nogi, gładką skórę na twarzy, cudownie kształtny brzuch. Bardzo chciałam ją zobaczyć, trzygodzinna podróż po tygodniu służbowych zmagań nie mogła mnie powstrzymać. Dobry, rodzinny weekend. Znów dziękuję.
Podejrzewam siebie o reakcję nerwową na to samodzielne mieszkanie. To zaplanowane, codzienne sprzątanie, pokój, sypialnia, kuchnia, łazienka, szafka z naczyniami, szuflady w szafce przy łóżku... Zaciekła walka z dywanem, w rozmiarze od ściany do ściany, który sama jakąś nieopisaną siłą i sprytem wyciągnęłam spod wszystkich mebli i wymieniłam na dwa, nieduże niemal białe dywaniki w sypialni. Efekt jest tak dobry, że mam w dupie ich niepraktyczny kolor.
Istnieje ryzyko, że nadejdzie moment, gdy skończą się już zwykłe zakamarki do sprzątnięcia i ... zostanie tylko piwnica. A to już jest wyzwanie, które faktycznie może wymagać przygotowania kondycyjnego, planu logistycznego i pustego kontenera na śmieci, na parkingu przed blokiem.
Za to za tydzień mam nadzieję siedzieć już w okolicach Gołdapi i chłonąć.
Wszystko, co w urlopie najlepsze.
"Jeden krok do tyłu, ale dwa do przodu" mówi B., moja koleżanka z pracy, gdy informuję,
z nieukrywaną radością, że właśnie zaczęłam mieszkać sama. Po ... 5 latach, znów tylko ja i, hm, koty, bo stan hodowli powiększył się przecież w międzyczasie o jeszcze jedno rude futro.
Otóż to. Miałam wrażenie, że to nie był krok w tył, ale w dół. Że nastąpił krach.
Że chciałabym zacząć jeszcze raz, bo gdzieś bardzo się wszyscy zaplątaliśmy i zaciskaliśmy te supły sobie nawzajem w miejscach strategicznych dla dopływu świeżej krwi. Em mający pretensje do wszystkich wokół, kompletnie rozbity Wielki Brat, ja balansująca na krawędziach - miedzy bólem, że cierpi bliska mi osoba, a strachem, że druga równie bliska, zostawi mnie na pastwę losu. Domowy trójkąt bermudzki. Każdy z nich ruszył w swoją stronę. M. szczęśliwie do nowej pracy i "starej" dziewczyny w stolicy, Em chyba w nieznane, poki co. Z pastwą losu jakoś muszę sobie dać radę. Np. w hipermarkecie budowlanym albo w mediamarkcie w dziale skomplikowanych ładowarek gps.
Tak się zaaferowałam tym kroczeniem do przodu, że zmieniłam firanki, zaczęłam wynosić makulaturę, przesadzać kwiatki, itp, jakbym wiła sobie swoje nowe gniazdo, jakbym znaczyła teren. Na nowo, na lepiej, na moją własną modłę.
Dobrych wrażeń z wyjazdu na bluesa w Suwałkach jest bez liku.
Choć są też wnioski, że bronią kobiety nie jest już seksapil, lecz asertywność i stanowcza uprzejmość. Mimo, że wydawało nam się, że nasze zmoknięte grzywki są skuteczną metodą odstraszania zawianych adoratorów - nie do końca tak było. Dwie dziewczyny i największy radziecki namiot na kempingu, to dla niektórych oczywisty i zachęcający komunikat.
Ale wracając do pozytywów, dzięki przyjaciółce E., pewnemu perkusiście, który uśmiechem zahaczał o mnie kilkanaście razy w Rozmarino i potężnej dawce muzycznej energii, to był bardzo udany weekend. Tylko muszę odrobić lekcje z historii polskiego bluesa, bo chyba trochę późno odkrywam takie perełki jak "Oślepił mnie deszcz" Breakoutu.
Wczepiam się każdą komórką w te miłe sygnały i ładuję baterie.
Dziękuję i proszę o jeszcze.
Nie wiem czy wiedziała że, gdy do niej śmieje się
Nagle mnie oślepił deszcz . . . i ją ukrył gdzieś Znikła gdzieś w deszczu
Jak jasna cholera brakuje czasem takiej iskry, która odpali mi motorek w głowie i , za przeproszeniem, w dupie też. Kiedy taki impuls pojawia się w ludzkiej postaci, to trudno go zignorować, bo na ludzi akurat jestem wyczulona, ale czasem odczuwam takie pstryknięcia w nos częściej i niekoniecznie z realnego otoczenia.
Myślę, że mój Anioł Stróż rzadko rozstaje się ze słuchawkami i niewykluczone, że w skrzydłach ma schowaną antenę radiową. Potrzebuję nieezoterycznej książki o aniołach, bo ewidentnie muszę merytorycznie zgłębić temat.
nad głowami anioł leci od tej pory
komuś w życiu będzie znacznie lepiej
kto nie poznał tych radości
niech spróbuje
znów pokochać kogoś jeszcze prościej
W lipcu niewiele rzeczy mi przeszkadza, bo czerpię z lata garściami, nie tylko dosłownie - porzeczki na babcinej działce. Gałęzie uginają się od owoców, z których zrobi się pyszne, zdradliwie mocne winko. Na Boże Narodzenie wypijam go całkiem sporo, więc ochoczo zbieram, mimo gromów nad głową i duchoty ogólnie panującej. Z innymi okołobabciowymi sprawami różnie bywa, ćwiczę cierpliwość, gniew nawet pokonuję, irytację gaszę, ale nie zawsze się udaje. Ale pracuję nad sobą.
Czerpię też z miejskich i wiejskich rozrywek okolicznosciowych, sama lub w grupie żeńskiej, która na szczęście też ochoczo uczestniczy. Lato to jest jednak to co lubię najbardziej. W Arsenale wystawa Shany Moulton, w amfiteatrze chór na festiwalu Vidovdan taki, że ciarki miałam jeszcze długo w nocy, kino plenerowe z muzyką na żywo, a za tydzień blues w Suwałkach, na który wybieramy się z moją drogą E. Mam nadzieję, że pogoda się ustatkuje, choć nie narzekam na upały, to wolałabym nie zostać porwana jak Dorotka z "Czarnoksiężnika z krainy Oz" z jakimś tornadem, zaplątana w tropik od namiotu.
Ot, niby dzień za dniem, ale nareszcie wypełnione jakimiś jasnymi promykami.
Jestem zmęczona czekaniem na wtorek, kiedy na dobę lub dwie zostaję sama w mieszkaniu i czuję, że mogę głęboko odetchnąć. Nie ma permanentnie włączonego telewizora, nie ma znudzonego oblicza przed nim. Jest moja muzyka, moja posprzątana przestrzeń, moja świeca, moje dreptanie za kotami na balkon, żeby pogapić się na chmury między blokami. I pomigotać żarem z papierosa z facetem z naprzeciwka, jakbyśmy nadawali morsem na jakimś morzu balkonów.
Dopiero wczorajsza afera dopalaczowa odkneblowała ten cichy wkurw i pomogła wyartykułować cały żal o oszustwa, o posądzanie o ślepotę lub upośledzenie, o ignorancję i wykorzystywanie mojej nadmiernej skłonności do empatii. O marnotrawstwo życzliwości osób wokół. I pieniędzy też.
Co jest gorsze, bać się mówienia o tym, że coś się dzieje, czy bać się tego, co może się stać? Strach jest chyba najgorszym z możliwych uczuć, czego by nie dotyczył.
Zmęczona, pogubiona, zła.
A skupiona pani psycholog sprytnie doprowadza mnie do wniosku, że nikomu nie wyznaczę granic, dopóki nie określę ich w sobie. I po raz pierwszy uśmiechnęłyśmy się do siebie.
Zarażenie muzyką jest jednym z najprzyjemniejszych sposobów na zachorowanie.
Jestem nosicielem wirusa, który nazywa się Damon Albarn, przekazanego mi dosyć niedawno drogą mailową. Otóż ten Anglik o absolutnie rozbrajającym chłopięcym uroku osobistym i jak mi się zdaje równie urzekającym męskim ponuractwie, jest piekielnie zdolnym artystą. Jak to ujął Z. "od samobójstwa po
wakacyjne lody malinowe".
Piszę o tym, bo tak naprawdę cieszy mnie, że dopiero teraz dane mi jest dochodzić do takich wniosków. Dzięki temu w moim małym muzycznym świecie rokendrol ciągle żyje.
Pod względem różnorodności i nietypowości projektów, stawiam Albarna obok Pattona
i Keenana i White'a, choć każdy z nich ma wrażliwość tak ogromną, jak kompletnie inną od pozostałych panów. Co jest oczywiście cudowne, bo w zależności od nastroju mogę się podkochiwać w innym z kolei. Czego i Paniom życzę.
Zamknęłam firmę. Odebrałam rower. Pojechałam nad staw. Utonęłam w przyrodzie.
Radzę sobie, choć czasem wchodzę na niebezpieczne poziomy irytacji. A czasem po prostu śmieję się sama z siebie, gdy techniczne upośledzenie bierze górę nad cierpliwością lub w ogóle chęcią zrobienia czegoś. Np sklejenia uchwytu do prysznica. Napompowania i nasmarowania różnych rowerowych części, celem przygotowania pojazdu dwukołowego do lata. Instalacji programu do zdjęć lub do konwertowania na empetrójki. Naprawy żaluzji.
Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem.
Kalendarz na czerwiec wypełnia się w zadziwiającym tempie. Spotkania z ludźmi dają mi teraz dużo komunikacyjnej satysfakcji. Kręcę się na karuzelach różnych osobowości i mam ochotę przy tym klaskać w dłonie jak mała dziewczynka. Zauważyłam, że lubię zwłaszcza obserwowanie mężczyzn. I "lubić" to jest najlepsze możliwe słowo.
Z sympatią przyglądam się mojemu rudemu klientowi, siedzi naprzeciwko i opowiada anegdoty o targach w Rio. Żadnych damsko-męskich podtekstów, choć z godzinę rozprawiamy o obwodach pod biustem i budowie góry stroju bikini. Taka branża.
Z życzliwością odbieram też zagadywanie przy barze, gdy płacę rachunek za to służbowe spotkanie. Dwóch trzydziestoparolatków pręży muskuły i szczerzy białe zęby. Roześmiani, oczy im się błyszczą, więc chwilę żartujemy. Miło, no.
Nie wiem, może się starzeję i nabieram pobłażliwego stosunku do męskiego narodu. Lubię, lubię notować testosteronowe zagrania , czysto poznawczo.
Na pewno jednak jestem wymagająca dla tego jednego chłopaka. A on mnie jeszcze nie zawiódł i nie znudził i zachwyca mnie i imponuje nieprzerwanie, choć spędzamy razem dużo czasu. Nazywa się Jack i gra tak:
Siedzę na wzniesieniu, pośrodku kwadratowej ogromnej polany, właściwie to jest pole namiotowe. Ale szczęśliwie nikogo, ale to nikogo na nim nie ma. Siedzę oparta o stary, szary pień. Słońce ogrzewa mi twarz, ale powoli chowa się za drzewa. Za astronomicznej wielkości modrzewie, których gałęzie wolno, bardzo wolno i miarowo się kołyszą. Mają głęboki ciemnozielony kolor kontrastujący z jaskrawą zielenią trawy pod nimi.
Ja, butelka wody, jeden pożyczony papieros i ptaki, które udają, że mnie nie widzą, o ile ja udaję, że nie widzę ich. Słychać je zresztą zewsząd, doskonałe ornitologiczne surroundsound.
Jestem po prostu na swoim miejscu, tu i teraz, tak jak te modrzewie, nigdzie indziej nie moglibyśmy być, ja i one. Jestem i nic więcej się nie dzieje. Jedyną moją potrzebą jest istnieć na tym moim miejscu, tu i teraz. Z całej siły być, jak najbardziej w tej chwili.
Jest taka siła przyciągania, która swoje źródło musi mieć w kosmosie. Na pewno przychodzi jakoś znad chmur i ląduje gdzieś w moim podbrzuszu, przy kręgosłupie. Chciałabym, żeby był już piątek, 14.45. Nałożę na nos przeciwsłoneczne okulary, włączę blues brothers i podążę tam, gdzie jest mój magnes, czyli do Gliśna Wielkiego.
Pani psycholog ubiera się na szaro
albo na zgniłozielono, ale chyba tak musi. Ja wpadam w wielobarwnej
chuście i z torbą z frędzlami, ale tak lubię. Zaraz okazuje się,
że pani może mdła na zewnątrz i w rozmowie nie jest słodka, za
to ze mnie wyciąga wszystko co gorzkie i cierpkie.
Pac pac plum, kilka celnych pytań i
widzę cindarellę, którą z siebie zrobiłam, a którą nie
jestem. Rozmowa z nieznajomą i nareszcie w oddali pojawia się
niewyraźna Małgorzata Nikołajewna.
Wlewka z gipsu w tors Niech serce
zrasta się, Temblakiem, podparta lewa pierś
Znów gram w tym filmie o mnie. Ostatnio nakręciliśmy rozstanie z konkubentem, potem kilka sielankowych scen z majowego weekendu w Wilnie i Kownie. Piękne, stare, czarujące, wręcz uwodzące miejską urodą, elegancją, zielenią, spokojem.... Miasta kojące złamane serce nie tylko zimnym Baltasem i tradycyjnym chłodnikiem, ale jakimś takim mickiewiczowskim ponurym romantyzmem.
Niestety, po tym chyba nudnawym epizodzie musiała widocznie nastąpić scena akcji. Na początek przypomnę statystyki: ponad pięć tysięcy pijanych kierowców wyjechało na drogi w ten tzw. dłuugi weekend. Pytanie: jakie było prawdopodobieństwo, że jeden z nich mieszka ze mną? Ja nie wiem, może maturzyści obliczą. Zawsze oceniałam takich ludzi jako potencjalnych zabójców z premedytacją. Od kilku dni próbuję możliwie złagodzić finansowe konsekwencje czynu sprawcy, wszak dostanę rykoszetem tak, że jeszcze nie wiem, jak się pozbieram.
To, że w najbliższą sobotę moja osobista siostra zostanie małżonką bardzo miłego faceta, oczywiście napawa mnie radością nie do opisania. To jednak, że zakupiona na tę okazję sukienka w kolorze ognia i rewelacyjne kolczyki, nie odpędziły chmur znad mojej głowy - nie jest fajne. Dopiero najmądrzejsza na świecie moja fryzjerka, zajmując się włosami włożyła mi chyba przy okazji do głowy trochę tzw. życiowych prawd. W dobrej formie - bez nachalnego pocieszania, ze zrozumieniem - ze spojrzenia w oczy i to przez lustro.
Podobnie mam po mailach, które przychodzą o 3.33, a czytam je obudzona dziwną siłą o 3.50. I get by with a little help from my friends, czyż nie?
Jasne, że zamierzam na weselu najdłużej tańczyć i najgłośniej śpiewać stolat. Mam tylko nadzieję, że jako świeżo upieczonego singla nie posadzą mnie przy nastoletnim kuzynie od strony pana młodego, albo cioci Jadzi, która mogłaby napisać poradnik "100 pytań (których nikt nie zadał) i 200 odpowiedzi nt. żylaków", bo jeden + jeden jest łatwiejsze do zaaranżowania, niż jeden + mokre oczy od czasu do czasu.
Wcale nie czuję, że zrobiłam z siebie naiwną idiotkę, ani że nie mam honoru.
Gdyby miało odnieść to skutek, taki jaki bym chciała, zrobiłabym to pewnie jeszcze raz.
Bo o miłość się walczy do końca. A co jeżeli czyjaś miłość skończyła się wcześniej niż moja? Nie godzę się na to, dyskutuję sama ze sobą całymi nocami i nie wyciągam konkluzji.
Zostały jeszcze śpiwory w szafie, nie doczekały sezonu biwakowego, wędki w piwnicy, ciuchy w koszu na rzeczy do prania (które już uprałam)... Mój rower zimujący u jego dziadków. Abonamenty telefoniczne do rozdzielenia. No i coś co zajmie nieco więcej czasu, czyli firma.
Boli kurewsko, ale chyba najgorsze właśnie dotarło.
Odwołuję pierwsze zdanie poprzedniej notki. Otóż TVN zaserwowało mi "Zmierzch"
i bladego Edwarda. Ze wzruszenia nie mogłam zasnąć i wygooglowałam, że jest tego więcej!
Zamierzam właśnie zagłębić się w sagę.
Jak za starych dobrych czasów studenckich, gdy z E. wyszukiwałyśmy najbardziej nieprawdopodobne krwiste, filmowe historie (np. ta o wampirzycach lesbijkach).
Co prawda, kiedyś szanujące się wampiry niewiele miały do czynienia z hipsterami,
ale czas leci i gotyckie ideały odchodzą w zapomnienie...
Nie mam za bardzo chęci, by przeżywać rozstanie z kubełkiem lodów, butelką wina i melodramatem. Korzystam z zaproszeń Małej M. i pijemy herbatę oraz wodę z cytryną w kuchni jej brata. Bo znowuż Mała M. jest "bezdomną ciężarną". Co prawda chwilowo, albowiem w ich mieszkaniu odbywa się totalny remont, ale też ma skomplikowaną sytuację lokalową.
Grupa wsparcia spełnia się w całej rozciągłości swojej nazwy. Zaś moja rodzina zachowuje się tak, jakbym to ja miała ich pocieszać, tłumaczyć i zapewniać, że sobie poradzę...
Tymczasem obserwuję feerię moich emocji, trochę próbuję je porządkować, a trochę czekam - co będzie. Póki co, doszłam do wniosku, że muszę okiełznać własną skłonność do gniewu. Nie do złości, bo dobrze jest sobie potupać nóżką, porwać papier, wyboksować poduszkę, rzucić kilka kurew w powietrze. Ale gniew prowadzi do chęci ukarania, do skłonności do szantażu, do pokusy pokazania, kto tu jest ważniejszy.
Uczucia tłuką się gdzieś w środku, między głową a klatka piersiową, a na zewnątrz mam dwa zdezorientowane koty i kurz osiadający na gitarze i zdjęciach dobrych chwil, przywierconych do ściany.
Remembering you running soft through the night you were bigger, and brighter, and whiter than snow. Screamed at the make-believe, screamed at the sky and you finally found all your courage to let it all go.
Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. A po
burzy przychodzi spokój. Będę po tym mądrzejsza. Nie od dziś
wiem, że jestem mistrzem w usadzaniu siebie w małej chybotliwej
łódeczce ochrzczonej "Wiara i Nadzieja" i wypychaniu się na szerokie
wody kolejnych doświadczeń. Nie ja jedna.
Gdyby nie to wszystko, co się
wydarzyło w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie byłabym sobą.
Ale dziś może właśnie chciałabym być kimś zupełnie innym. I
wszystkie życiowe mądrości wyciągnąć z zupełnie innych
historii.
Przełączanie się na tryb terminatora
jest widocznie opcją ratunkową. Wobec tego permanentne pozostawanie
w czuwaniu wyraźnie osłabia. A ja lubię być silna. Lubię pokazać jak mocne mam nogi, jakie ładne mięśnie ramion, jak potrafię zawsze podnieść głowę, jak bardzo lubię dzielić się dobrym humorem, jak długo mogę tańczyć.
Nie chcę, żeby okazało się, że unicestwiłam siebie swoją własną siłą.
Remembering you, How you used to be slow drowned, you were angels so much more than everything ... Hold for the last time then slip away quietly Open my eyes but I've never seen anything.
...
There was nothing in the world that I ever wanted more than to never feel the breaking apart of all my pictures of you.
Spotkanie z najlepszą przyjaciółką zawsze robi dobrze. Oprócz wymiany uprzejmości (tj. "ale chudo wyglądasz w tych spodniach!" lub "za każdym razem jak cię widzę, masz zajebistszy odcień blondu!"), degustacji Magnata, planów podróżniczych na wiosnę, następuje też zrzucanie balastu.
No jasne, że z większością ciężarów będziemy musiały jeszcze się rozprawić, ale to jest tak, jakbyśmy zdjęły z pleców niewygodne paki i ułożyły przed sobą. Wzniosłyśmy kilka toastów za nasza przyszłość w roli ciotek, bo się mianowicie spodziewamy dzieci. Cieszymy się jak z własnych, albo i bardziej nawet. Bo z własnymi jeszcze się wstrzymamy. Będziemy bowiem zajęte sprzątaniem ciężarów, przynajmniej tych największego kalibru.
Spotkanie z psychiatrą nie zawsze robi lepiej. Ale będę kontynuować.
I would tell you about the things
They put me through
The pain I've been subjected to
But the Lord himself would blush
The countless feasts laid at my feet
Forbidden fruits for me to eat
But I think your pulse would start to rush [DM,Walking in my Shoes]
O tak, jestem przepełniona miłością własną. Czuję jak moje ciało pręży się i napina krągłościami, jak przystało na oznaczenie wieku 3 i 0. Lubię, z czysto narcystycznych potrzeb, łapać spojrzenia facetów zjeżdżające z pagórków bioder, jak snowboardziści, na prostą uda.Ściągam te spojrzenia jak smycz, zatrzymuję wzrok na twarzy takiego delikwenta i przez chwilę nie mrugam. Pssst, iskierki.
Z okazji święta epileptyków, zróbcie dla siebie coś dobrego, samolubnego.
Pod prysznicem, w kuchni, w kinie.
Ja np.ustaliłam dziś datę swojej pierwszej w życiu wizyty u psychiatry.
"Help me tear down my reason, help me its' your sex I can smell Help me you make me perfect, help me become somebody else" [Closer, NIN]
"Behawiorysta Burrhus F. Skinner twierdzi, że ludzie żyją w dwóch typach
środowisk: pierwsze produkuje godność, drugie - wolność. W pierwszym
środowisku walczysz o przetrwanie, życie automatycznie ma sens, ale nie
masz wolności, bo wiele rzeczy musisz. To jesteś ty w czasie okupacji.
Masz dużo godności, nie masz wolności. W drugim środowisku walczyć nie
musisz, możesz robić, co chcesz. Ale jesteś sam, nikogo nie
interesujesz, dyscypliny i sensu życia nikt ci nie narzuca, musisz je
znaleźć w sobie. To trudne."
"Dobre życie kojarzy mi się z tańcem. Rzeczywistość nieustannie się
zmienia, trzeba podążać za jej ruchami. Niektórzy interpretują życie
jako walkę, ale nie mają wielkich szans. Z czasem na pewno nie wygrają.
Zamiast walki możesz wybrać współpracującą aktywność. Jak w seksie albo w
tańcu - te dwie czynności to najlepszy obraz współpracy. Musisz być w
ruchu, miękki, elastyczny, słuchać muzyki i śledzić ruchy partnera. Jest
przypowieść o dwóch Żydach, którzy musieli przejść po linie nad
przepaścią. Pierwszy przeszedł. 'Jak ci się udało?!' - krzyczy drugi ze
swojego brzegu. 'Nie wiem. Jak mnie przechylało w lewo, to się
odchylałem w prawo'. Cała tajemnica. Karl Jaspers mówił to samo: są
takie chwile w życiu, kiedy musisz się przycisnąć, są też takie, w
których - jak rzeczywistość cię przyciska - musisz sobie odpuścić. I
najważniejsze, żeby umieć je od siebie odróżnić."