niedziela, 7 listopada 2010

on and on

Z głębokim dołem, żeby nie napisać ze „stanem depresyjnym” jest jak z zakochaniem. Gdy człowieka dopadnie strzała amora, wydaje mu się, że wszystkie piosenki o miłości (a jak wiadomo niemal wszystkie są o miłości) odnoszą się idealnie do tego co przeżywa i właściwie to są o nim i o onym wybranku serca. Wiadomo też, że najlepsza muzyka powstaje z bólu istnienia, stąd znowu odczucie, że smutne kawałki zostały napisane o dole, który właśnie przeżywamy. Jest też kategoria piosenek o cierpieniu z miłości i te pasują właściwie na każdą okazję. (Patrz: „Już mi niosą suknię z welonem” grane jako pierwszy taniec nowożeńców ;))

Październik był najbardziej dołującym miesiącem od … od dawna no. Śmierć znajomej osoby, później śmiertelne choroby bliskich moich znajomych, musiały dotknąć w samo serce. Przy tzw. okazji okazało się, że połowa moich przyjaciół jedzie na mniej lub bardziej poważnych antydepresantach, ale w sumie nie mówimy sobie o tym. Co najwyżej można było się domyślać, bo nagle ktoś ograniczał lub odmawiał spożywania alkoholu.

Po miesiącu rozmyślania o doczesności, sensie cierpienia, bólu istnienia doszłam do pewnych wniosków. Niezależnie od tego, w co kto się aktualnie wpierdolił, wyjścia są dwa. Albo to przeżyjemy, albo nie.

inside my heart is breaking
my make-up may be flaking
but my smile still stays on...
[Queen, ofkors]