piątek, 14 grudnia 2012

Sunday always comes too late

Piąteczuś. Koniec tygodnia, w którym zmagania z firmową rzeczywistością momentami były bardzo prawdziwe, a chwilami były po prostu ściemnianiem, że cokolwiek robię. Bo wolałam wyobrażać sobie, że oto jest weekend, a jego dłonie czuję na przykład pod łopatkami. Bo naprędce, już chwilę po 8:00, tworzyłam tęskniące maile, zamiast w pocie czoła produkować raporty. To bardzo męczące - cały tydzień czekać, aż ów się skończy. 
Może nawet cięższe niż ciężka praca...

Właściwie wiem, że do końca roku, to będzie trochę udawanie pracowania. Kreatywność zwija się w kłębuszek, w ciasne zawiniątko i nie jest mi z tym dobrze. Nieprzysiadalnie jakby mi jest. Znaczy się biznesowo wszystko jedno.

Z przyjemnością za to wracam do sportowego kieratu. Mam mięśnie i nie waham się ich używać, kilka razy w tygodniu, choć baaardzo nie chce się wychodzić z domu, bo mróz, bo ciemno, bo zimna kierownica, to jak już ląduję na sali w klubie fitness, wyłazi ze mnie bestia. Lubię się zgrzać, wyżyć, poczuć ból.

Piątunio. Winko, radyjko, podusie. Czekam na niedzielę i powrót Króla. 


Dressed up to the eyes
It's a wonderful surprise
To see your shoes and your spirits rise
Throwing out your frown
And just smiling at the sound
And as sleek as a sheik
Spinning round and round
Always take a big bite
It's such a gorgeous sight
To see you eat in the middle of the night
You can never get enough
Enough of this stuff
[Cure/Friday...]