poniedziałek, 23 lipca 2012

freedom = wolna chata

"Jeden krok do tyłu, ale dwa do przodu" mówi B., moja koleżanka z pracy, gdy informuję,
z nieukrywaną radością, że właśnie zaczęłam mieszkać sama. Po ... 5 latach, znów tylko ja i, hm, koty, bo stan hodowli powiększył się przecież w międzyczasie o jeszcze jedno rude futro.

Otóż to. Miałam wrażenie, że to nie był krok w tył, ale w dół. Że nastąpił krach.
Że chciałabym zacząć jeszcze raz, bo gdzieś bardzo się wszyscy zaplątaliśmy i zaciskaliśmy te supły sobie nawzajem w miejscach strategicznych dla dopływu świeżej  krwi. Em mający pretensje do wszystkich wokół, kompletnie rozbity Wielki Brat, ja balansująca na krawędziach - miedzy bólem, że cierpi bliska mi osoba, a strachem, że druga równie bliska, zostawi mnie na pastwę losu. Domowy trójkąt bermudzki. Każdy z nich ruszył w swoją stronę. M. szczęśliwie do nowej pracy i "starej" dziewczyny w stolicy, Em chyba w nieznane, poki co. Z pastwą losu jakoś muszę sobie dać radę. Np. w hipermarkecie budowlanym albo w mediamarkcie w dziale skomplikowanych ładowarek gps.

Tak się zaaferowałam tym kroczeniem do przodu, że zmieniłam firanki, zaczęłam wynosić makulaturę, przesadzać kwiatki, itp, jakbym wiła sobie swoje nowe gniazdo, jakbym znaczyła teren. Na nowo, na lepiej, na moją własną modłę.