poniedziałek, 26 września 2011

a freight train running through the middle of my head

M. ma ponoć opuścić oddział zamknięty za tydzień. Nasze telefoniczne rozmowy są
o wszystkim nieistotnym, a gdy próbuję o czymś konkretnym, to słyszę, że jego głos
w słuchawce robi się o ton wyższy, oddech urywany, a zdania coraz krótsze. Wówczas to wymiana informacji pogodowych staje się najważniejsza, jakbym była reporterką tefauen meteo, nadającą na żywo z centrum zakorkowanego miasta. Koty też są tematem neutralnym i wesołym, więc zawsze warto mieć w głowie jakąś dykteryjkę na ich temat. Wciskam więc czerwoną słuchawkę i czuję cierpki smak bezradności i niestety,
lęku przed tym co będzie też. 

Em jest w fatalnej formie. Krew z nosa w dzień, a niepowstrzymana senność wieczorem, do tego cicho sączący się żal - do losu ogólnie, do ludzi w otoczeniu w szczegółach - który czasem znajduje ujście jako strumień obwiniających słów. 

Babcia zaś, po słabym weekendzie, dziś już w całkiem niezłej formie. Najpierw mówi, że wolałaby umrzeć jeszcze przed tą operacją, a potem cieszy się, że lekarz powiedział, że dobrze, że nie umarła, bo dożyje stu lat.

A ja zaczynam tydzień od czerwonego chilijskiego. 
Jak już się wszyscy dokoła wyleczą ze swoich przypadłości,  ja pójdę na odwyk.