piątek, 13 marca 2015

Nie powiem Ci, jak żyć, ale warto brać w swoim życiu czynny udział

Po styczniowym szoku, lutowej beznadziejności nadszedł marzec, któremu nie pozwoliłam, by miał charakter. Stłamsiłam go nakazami. Moje nakazy, tak jak wewnętrzne postanowienia, są zależne od zbyt wielu czynników, np. tego czy zimno i piździ, więc musiałam sięgnąć po środki zewnętrzne. Pomyślałam sobie, czego nie robiłaś nigdy? Z czego szydziłaś? Co Cię ciekawi? I jeszcze parę innych pytań sobie zadałam.

I poszłam na siłownię. Tak, na pakernię, gdzie hardkorowe koksy w każdy poniedziałek – międzynarodowy dzień robienia klaty – modlą się do żelastwa stojącego, leżącego, unoszonego nad głową. Żałuję, że picie wódki na siłowni jest pozbawione sensu, bo przed niektórymi wyczynami walnęłabym sobie chociaż 25g, żeby zobaczyć to z innej perspektywy. A wygląda to zupełnie bez sensu. Siadasz, sapiesz. Minuta przerwy. I tak jeszcze 2 razy. Przesiadasz się, czy tam przekładasz, sapiesz. Repeat.

Intuicja mnie jednak nie zawiodła. Trafiłam na S. Taka bardziej umięśniona Marylin Monroe w legginsach. Piękna, mądra i dobra. Ale bezlitosna... „Ja Ci mówię kiedy koniec!” gdy oszukuję z powtórzeniami.  „Gdzie jest uśmiech?!”, gdy wyraz cierpienia na mej twarzy wzruszyłby nawet Putina, „Jeszcze raz!” gdy leżę i mam drgawki.


To był bardzo dobry pomysł. Bardzo się rozwijam kulinarnie pakując pudełka z odpowiednią ilością węgli i białek do pracy. Bardzo lubię jak ktoś kieruje moim życiem  z poważnym uzasadnieniem, że to dla mojego dobra. Mam nadzieję, że w następnym życiu pójdę do wojska zamiast na siłownię. Dyscyplina robi mi dobrze na głowę.