piątek, 28 grudnia 2012

orędzie staroroczne

Kilka dni przed zmianą daty myślę sobie, że nie chcę podsumowywać 2012. To co się „ostatnio” działo miało swój początek jeszcze w poprzednim roku i mam wrażenie, że moje koło fortuny wciąż jeszcze nie skończyło tego obrotu...

Tyyyle się zmieniło. I pisząc w ostatniej notce grudnia, rok temu, że nie można bać się „nowego” i że nigdy nie jesteśmy sami, nie wiedziałam co mnie czeka, ale miałam rację. Obok całego syfu rozstań, chorób, finansowych dołów, zawsze było coś lub ktoś, kto sprawiał, że broda wędrowała do góry, a kąciki ust unosiły się. A łzy często wywoływało wzruszenie, a nie ból. Dziś dodam do tego życzenie, żebyśmy z cierpliwością i ufnością pracowali na każdy kolejny dzień, na każdą relację, na kolejne marzenia. Bo dobro to bumerang, który trzeba umieć złapać.

niedziela, 23 grudnia 2012

next xmas

Niedzielne przebywanie z samą sobą. Dokoła świąteczne dobre wieści (przybędzie nam w Grupie kolejny mały człowiek :) mieszają się ze zmaganiami z nielekką codziennością.

Warto w tym czasie poczuć, że wszystko co nam się rodzi, co nas spotyka, co się zjawia trzeba przyjąć z miłością i zrozumieniem. Doświadczyłam w tym roku małego cudu, trzymając we wrześniu noworodka – czystego, nieskalanego tym światem materialnym, egoistycznym, pełnym negatywnych uczuć. Ze wszystkich rzeczy, które możemy sobie dać na święta, ciepłe, czyste i oddane serce będzie najlepsze.

Bóg się rodzi, jak mała iskra, jak pierwsza gwiazdka, trzeba ją rozdmuchać
i grzać się jej żarem. Dobrych Świąt :)

piątek, 21 grudnia 2012

8 Monet

Chwila przed końcem świata. Koncertowo zaspałam do pracy, a spieszyło mi się, bo Adr miał być służbowo na kawę i ja się szykowałam i spakowałam świąteczne to i owo, ale... Nie było czasu, nie było okoliczności, nie było końca świata.

Nie będzie, bo choć grudzień się kończy, choć zaczęła się astronomiczna zima, to we mnie już jest pracowita wiosna. Myśli puszczają pędy, młode silne, zielone. 
Jak suknia Królowej Monet. 

It's the end of the world as we know it
(It's time I had some time alone)
and I feel fine...
[REM]

niedziela, 16 grudnia 2012

Please don't take him even though you can

Wyruszyłam (do przebrnięcia miałam jakieś 7 metrów od drzwi klatki schodowej)
z ciepłego mieszkanka, uzbrojona w pokaźna zmiotkę, żeby zdjąć śniegową czapę z fiorda. Zima, panie, huhuha. Okazało się, że jest spontaniczna akcja sąsiedzkiego odśnieżania,
i że nie tylko ja miałam wizję poniedziałkowego świtu spędzonego na walce z żywiołem i postawiłam na rozegranie kilku bitew ze śnieżycą. Zasypało. Po kolana – stan na godzinę 16.00.

Ciepłe mieszkanie, ustrojone w nowe firanki, jeszcze nie do końca świątecznie wysprzątane, bo Król postanowił zgotować niespodziankę i przybył dobę wcześniej. Wszystko co mocne, gorące, zmysłowe... przeplatane z tym co trzeźwe, niedopowiedziane, ale cholernie blokujące jako faktyczne i rzeczywiste. 

Jolene jako słowo na niedzielę.

piątek, 14 grudnia 2012

Sunday always comes too late

Piąteczuś. Koniec tygodnia, w którym zmagania z firmową rzeczywistością momentami były bardzo prawdziwe, a chwilami były po prostu ściemnianiem, że cokolwiek robię. Bo wolałam wyobrażać sobie, że oto jest weekend, a jego dłonie czuję na przykład pod łopatkami. Bo naprędce, już chwilę po 8:00, tworzyłam tęskniące maile, zamiast w pocie czoła produkować raporty. To bardzo męczące - cały tydzień czekać, aż ów się skończy. 
Może nawet cięższe niż ciężka praca...

Właściwie wiem, że do końca roku, to będzie trochę udawanie pracowania. Kreatywność zwija się w kłębuszek, w ciasne zawiniątko i nie jest mi z tym dobrze. Nieprzysiadalnie jakby mi jest. Znaczy się biznesowo wszystko jedno.

Z przyjemnością za to wracam do sportowego kieratu. Mam mięśnie i nie waham się ich używać, kilka razy w tygodniu, choć baaardzo nie chce się wychodzić z domu, bo mróz, bo ciemno, bo zimna kierownica, to jak już ląduję na sali w klubie fitness, wyłazi ze mnie bestia. Lubię się zgrzać, wyżyć, poczuć ból.

Piątunio. Winko, radyjko, podusie. Czekam na niedzielę i powrót Króla. 


Dressed up to the eyes
It's a wonderful surprise
To see your shoes and your spirits rise
Throwing out your frown
And just smiling at the sound
And as sleek as a sheik
Spinning round and round
Always take a big bite
It's such a gorgeous sight
To see you eat in the middle of the night
You can never get enough
Enough of this stuff
[Cure/Friday...]

niedziela, 9 grudnia 2012

it's a hard winters day, I dream away

Kurewsko trudne rozmowy, łatwe do odgadnięcia uczucia. Kawa nie smakuje, bo dzieli nas monitoring spojrzeń ludzi dokoła. Chwieję się i cały mindfulness idzie w pizdu. Supraski widok na jezioro i spacerujące po cienkim lodzie kaczki też jakoś nie uspokajają myśli. Zwykle wchłanianie natury dawało spokój, tym razem trzeba więc rozumu, a nie zmysłów, żeby się wyciszyć. Żeby się zrozumieć. Się i nawzajem. 

Rozstania i powroty, słowa, słowa, słowa. Wiem czego chcę. Nie wiem co dalej.

 
I kick it up
I kick it down
And every time I seem to fall in love 
Crash! Boom! Bang!
[bo przecież roxette to świetny pomysł na stylizację sylwestra]

sobota, 1 grudnia 2012

sex is on fire

Mój mój mój mój... Zawłaszczam całe to męskie jestestwo. Bywa ciężko, bo relacja momentami przybiera włoski charakter. Ale godzenie się ma smak i zapach najlepszej italiańskiej kuchni. Przy nim robię się miękka, robię się giętka, plastyczna, bo lubię jak mnie układa tak, żebym jak najlepiej się w niego wpasowała. A zaraz potem lubię się z nim siłować, choć wiem, że nie ma to najmniejszego sensu... Bo jeśli nie pokaże, że przecież jest tysiąc razy silniejszy, to przytuli mnie tak mocno i ciepło, że... ech...

Słucham kobiet. Wystukuję na jutubie koncerty Alicii, Pink i Beyonce nawet, patrzę na nie i uśmiecham się do kobiecości w ogóle. Mam trzydzieści jeden lat i nigdy nie czułam się tak dobrze ze swoim ciałem jak teraz, z gęsią skórką, gdy wsuwa mi dłonie pod bluzkę, kiedy ja właśnie usiłuję ugotować mu coś dobrego.