wtorek, 5 listopada 2013

Wichrowe wzgórza

Ostatnio było o weekendzie w czerwonych szpilkach. Tym razem, dla równowagi,
o kaloszach. Bo ja mam fajne kalosze, kolorowe, nietypowe. On ma fajnego psa, jak wilka, tylko wielkiego, jak niedźwiedź.

Ale zanim.

Gdy byłam małą dziewczynką chciałam wyjść za mąż za leśniczego. Gdy byłam większa, w ogóle o zamęściu nie myślałam i to dość długo. Potem wspominałam tu i tam, że ja to najchętniej do drewnianej chałupy pod lasem, z dużym piecem i dużym stołem dla przyjaciół – gości. I drzwi też będą duże drewniane, a okno duże z widokiem na dzikość. Otóż jestem w przyszłości. Już bardziej dorosła nie będę. I nagle wiem, że mam to czego chcę, mam kogo chcę. 

On wie jak się sadzi graby i dęby, pokazuje, gdzie w jego lesie urzędują bobry, wykład cały robi, jak trzeba palić w kominku i do tego intuicyjnie wie, jak mnie trzymać za biodra w uniesieniach. I jeszcze tłumaczy, że amg to właśnie to auto, w którym powinnam jeździć.

No to w tych kaloszach idziemy przez łąki i pola, kroki sadzimy duże, bo nogi mamy długie ( i zgrabne oczywiście ;). Szczypiemy się w pośladki. Głaszczemy psa (na melodię „4 pancerni...). Słońce zachodzi i jak mówi Babcia, „szara godzina” nastaje. Ta godzina, w której Prababcia ucinała drzemkę, zanim w listopadowe wieczory zaczynała czesać len.

A ja mam kilka myśli, oddzielonych soczystymi „brzydkimi” słowami. Ja se to (…...) wymyśliłam wszystko. A to dzieje się.